Pokazały się w pełnej krasie kilka dni temu. Dedykujemy
je naszej Pierwszej Mamie. Żeby wiedziała, gdziekolwiek jest, że o Niej
pamiętamy.
Podobno na działce pojawiły się też motyle. Oj, jak
ja lubiłem na nie polować. Ale nigdy żadnego nie złapałem, więc ocalały wszystkie,
ciesząc ludzkie i kocie zmysły. Bo piękne są, trzeba przyznać, i nieraz było mi
zwyczajnie wstyd za te krwiożercze instynkty.
A w domu jak to w domu. Oto ja na tle resztek świątecznej scenerii.
I zażywając słonecznej kąpieli.
Wespół z Luchą pilnujemy prania. Bo wiecie, pralka nam
czasem podskakuje, więc z całych sił zapieramy się łapkami, żeby całkiem nie wyszła.
Po akcji z praniem Lusia
swoim zwyczajem biegnie do garów zorientować się, co na obiad.
A jak już się
dowie, leci obserwować z góry okolicę. Doprawdy trudno za nią nadążyć :)
Jest też jedna nowość: sobek Maciek zawarł cichy sojusz
z Tośką.
Może dlatego, że ukochany drapak mu się rozpadł i nie ma gdzie
polegiwać.